sobota, 28 października 2017

Kanada 2017. Vancouver Island.

Vancouver Island powierzchniowo stanowi prawie połowę Irlandii. Jej stolicą jest Victoria położona na południowym krańcu wyspy. Nie oczekiwałyśmy zbyt wiele po kanadyjskich miastach. Akurat w tym roku obchodzono 150 lecie kraju. Jakich historycznych zabudowań można spodziewać się po tak młodym państwie? Z przyjemnością postawiłyśmy na przyrodę i dzikość, której tak bardzo brakuje nam na co dzień. Widoki podczas ponad godzinnej przeprawy promowej zaparły nam dech w piersiach. Po zjeździe na ląd i kupieniu niewziętej z domu części do gopro skierowałyśmy na zachodnie wybrzeże do Tofino - krainy surferów i lasów deszczowych.



Debiut naszego namiotu. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że z wyjątkiem dwóch noclegów będziemy spać w nim codziennie. Następnego dnia kupiłyśmy maszynkę gazową i tym sposobem nie tylko zaoszczędziłyśmy na jedzeniu i noclegach, ale spędziłyśmy wakacje tak jak chciałyśmy: słuchając nocami kropli deszczu uderzających o tropik, planując dzień przy śniadaniu na świeżym powietrzu, a  wieczorami grzejąc się przy ognisku. 



Lasy deszczowe porastające brzeg Pacyfiku zachwycają soczystą zieleni i ogromem drzew. Zapuszczając się wgłąb słychać zupełnie nieznane odgłosy zwierząt i ptaków. Również pachnie inaczej.




Nagle drzewa się przerzedzają, do uszu zaczyna dochodzić delikatny szum fal, a pod butami pojawia się piasek.















Będąc w Kanadzie byłyśmy zdeterminowane, żeby zobaczyć niedźwiedzia. Miał żyć na wolności, ale być w na tyle bezpiecznej odległości, żeby nie stanowić zagrożenia. Poranny 2,5 godzinny rejs po zalesionych, dzikich zatokach wydawał się super rozwiązaniem. Organizator dawał 90% szansy na zobaczenie misia. Gdyby wtedy ktoś nam powiedział ile razy będzie nam dane zobaczyć to zwierzę podczas dalszej podróży pewnie byśmy się nie zdecydowały. Straciłybyśmy jednak niesamowite widoki.







Według kapitana zobaczenie w tych okolicach wilka jest niesamowitą rzadkością. Ten tutaj leżał sobie i nawoływał innego osobnika po drugiej stronie zatoki. Wycie wilków w wersji stereo  bezcenne.


Mgła. Inna niż ta polska czy irlandzka. Gęsta, wilgotna, przyklejona do lądu i przypinająca bryzę. Tak wygląda z wody.


A tak z lądu.


Tego samego dnia czekała nas kolejna przygoda. Lekcja surfingu. W życiu nie myślałam, że to jest takie męczące. Ciągniesz deskę daleko od brzegu. Wskakujesz, a raczej wpełzasz na nią, co ze względu na wagę mokrego kombinezonu i nadmiaru tkanki tłuszczowej nie jest łatwe. Kiedy wreszcie jak taka foka leżysz już we właściwej pozycji zaczyna się wypatrywanie fal. Gdy nadchodzi z całej siły machasz rękoma starając się nabrać odpowiedniej prędkości, a gdy jest już pod tobą próbujesz wstać. To jest najzabawniejsza część. Zdałam sobie sprawę jak słabe mam mięśnie rąk i nóg. Udało mi się 3 razy, ale tylko na parę sekund. Po 40 minutach byłyśmy wykończone, zmarznięte, ale szczęśliwe. Poćwiczymy i spróbujemy ponownie w Irlandii.




Może kiedyś dojdziemy do perfekcji w nadmorskich sportach wodnych.

  
Myślę, że dwa tygodnie na Vancouver Island nie wystarczyłyby, żeby w pełni ją poznać. Ale przecież Kolumbia Brytyjska to coś więcej niż tylko ta wyspa. Ciesząc się, że chociaż udało nam się posmakować tego wspaniałego klimatu znowu wsiadłyśmy na prom.



środa, 18 października 2017

Kanada 2017. Vancouver.

Następnego dnia udało nam się wsiąść do samolotu. Myślałyśmy, że teraz to już pójdzie gładko. Niestety wylot z Dublina się opóźnił i nie udało nam się tego nadrobić. W Toronto na transfer miałyśmy 40 minut zamiast 2 godzin. Bagaż musiałyśmy odebrać i nadać. Biegłyśmy, a tu nagle przed nami olbrzymia, zawijasta kolejka do punktów kontroli, gdzie pokazuję się deklarację bagażową. Wszyscy się spieszą. Trzeba odczekać... Olbrzymia częstotliwość spoglądania na zegarek. Do bramki doleciałyśmy 2 minuty po jej planowym zamknięciu. Udało się. Chciało nam się pić i jeść. Nie miałyśmy kiedy się zaopatrzyć. 5 godzin lotu. Pewnie coś podadzą. Niestety wewnątrzkrajowe loty działają inaczej niż nadatlantyckie. Nieważne, zjemy na miejscu, lecimy do Vancouver!
Było ciemno, taksówka wzięła nas do hotelu Patricia. Jechaliśmy wśród oświetlonych wieżowców, po równej siatce ulic. Wielkie miasto. Szkoda, że uciekł nam jeden dzień na jego zwiedzenie. Może jakoś uda się nadrobić w drodze powrotnej? 


Hotel miał swój styl. W 30 letnim telewizorze leciał hokej. Nic bardziej pasującego do moich wyobrażeń o Kanadzie. Najlepsze jednak czekało nas na dole. Już przy rejestracji usłyszałyśmy muzykę na żywo. Po zostawieniu  bagaży zeszłyśmy na piwo. 


Zmęczone, ale szczęśliwe słuchając blues'a na żywo poczułyśmy to: jesteśmy w Kanadzie! Zaczynamy przygodę!

Pierwsze spojrzenie na miasto za dnia. 


Nie miałyśmy za dużo czasu. Trzeba iść odebrać auto, wrócić po bagaż i zdążyć na prom na Vancouver Island. Wypożyczalnia znajdowała się na tej samej przecznicy co nasz hotel, tyle, że ok 1,5 km bliżej centru. I właśnie podczas tego spaceru zrozumiałyśmy dlaczego nas nocleg był tak tani. Pod budynkami, wzdłuż chodnika krzątali się bezdomni i narkomani. Ludzie w różnym wieku i o różnym stopniu wyniszczenia. Pakowali rzeczy do ukradzionych wózków sklepowych, otulali się podziurawionymi śpiworami, palili papierosy, rozmawiali między sobą. Jakaś kobieta próbowała przyciągnąć uwagę przechodniów swoim częściowo odsłoniętym, wychudzonym ciałem. Szłyśmy usiłując nie gapić się na te sceny. Im więcej wieżowców pojawiało dookoła tym bardziej brudne ubrania zastępowały czarne garnitury i ułożone na żel włosy. I tak w ciągu piętnastu minut marszu poznałyśmy dwa światy Vancouver.





Problemy zaczęły się już w wypożyczalni, gdzie okazało się, że nie mają zamówionego przez nas samochodu. Podobno to wina Expedi-firmy pośredniczącej. Musiałyśmy dopłacić za inne auto, co w tamtym momencie zdecydowanie popsuło na humor.  Później okazało się, że nic lepszego nie mogło na się przytrafić. Ford Escape był fantastyczny pod każdym względem. Toyotą Yaris nie byłybyśmy pokonać górskich tras i autostrad pozbawionych asfaltu. Nie sądzę też, żebyśmy zmieściły do bagażnika drewno na opał, sprzęt i pożywienie. Niestety formalności zajęły sporo czasu i nie zdążyłyśmy na prom. Kolejny za 2 godziny. Dodatkowe czekanie spowodowane jakimś wypadkiem medycznym na rampie, ale ostatecznie znalazłyśmy się na pokładzie. Teraz już nam się nigdzie nie spieszy. Tylko my, 20 dni wolnego, pełny bak paliwa i dzikie przestrzenie.



niedziela, 15 października 2017

Kanada 2017. Nielot.

Nie poleciałyśmy. Lot był planowany na godzinę 13:10 23 maja. Wstałyśmy wcześnie rano, żeby dokończyć pakowanie. Włączyłyśmy BBC i wstrząsnęły nami wiadomości z Manchesteru. Kolejny atak. 300 km od Dublina...
Karolina zadzwoniła o 9:20 i z przerażeniem oznajmiła, że się zgubiła i na pewno się spóźni. W naszym nowym mieszkaniu była tylko raz. Wprowadziłyśmy się zaledwie 2 tygodnie temu. 
Powyłączałyśmy wtyczki, piec, upewniłyśmy się, że okna są pozamykane, a w kuchni nie ma jedzenia, które mogłoby się zepsuć. Podlałam kwiaty i przygotowałam śmieci do wyrzucenia. Ostatnie spojrzenie na mieszkanie - byłyśmy gotowe. Paszport, pieniądze, wydrukowane karty pokładowe - przed każdym wyjazdem ta sama wyliczanka.
Nie było korków. Karolina i dziewczynki mimo błądzenia przyjechały na czas. Odprawiłyśmy bagaże na lotnisku, wypiłyśmy razem kawę i tuż drzwiami odlotów pożegnałyśmy się.  Jako, że miałyśmy mieć przesiadkę w New Jersey udałyśmy się - zamiast do bramek, do sekcji kontroli USA. I znowu ściąganie butów i wyciąganie płynów z plecaka. Okazywanie paszportów.
- Nie macie wizy do Stanów? Proszę iść do działu imigracyjnego.
Po co wiza do kraju, w którym nie opuszcza się na lotnisku sfery transferowej? Pracownik w mundurze przywołał nas do siebie.
- Bez wizy nawet małego palca u nogi nie możecie postawić na terenie Stanów Zjednoczonych! - wrzeszczał - Siadać!
Stewardessa zaprowadziła nas do wyjść na halę, na której musiałyśmy odebrać swój bagaż... I co teraz?
I znowu byłyśmy na sali przylotów, gdzie 40 minut temu piłyśmy kawę z Karoliną i dziewczynkami.
Stanęłyśmy w kolejce do obsługi klienta Aer Lingus'a.
I tutaj miła niespodzianka. To, że nie miałyśmy wizy wynikało z błędu systemu lini lotniczych. Nie powinno być możliwości odprawy bez przejścia przez specjalną aplikację wizową, dzięki której uzyskiwało się upoważnienie na tranzyt. A my się odprawiłyśmy. W związku z tym z przeprosinami dostałyśmy bilety na lot następnego dnia przez Toronto, transport i nocleg w 4 gwiazdkowym hotelu przy lotnisku w Dublinie z wyżywieniem. To co, że mieszkamy 10 minut od lotniska? Wakacje się zaczęły! Dają to bierzemy. Przynajmniej miałyśmy pół dnia na zwiedzenie tej części Dublina.








piątek, 16 czerwca 2017

Kilka zdjęć z Kanady

Wyjazd do Kanady, choć nie odbył się bez zawirowań był fantastyczny pod każdym względem. Ciężko opanować około 2000 zdjęć z aparatów, 300 z telefonu i 240 filmików z GoPro. Na razie więc tylko kilka obrazów z podróży.